
Król
ebook: mobi (kindle), epub (ipad)
19.74 złpremium: 11.84 zł Lub 11.84 zł | |||
-29% 18.10 zł Lub 16.29 zł | |||
-7% 19.08 zł | |||
Lub 20.73 zł | 23.03 zł|||
24.90 zł | |||
23.36 zł | |||
27.97 zł | |||
kliknij aby zobaczyć pozostałe oferty (5) |
Powieść Król to kolejny popis literackiej twórczości Szczepana Twardocha. Warszawa. Burzliwe lata trzydzieste XX wieku. Wielokulturowy, podzielony świat u progu drugiej wojny światowej, targany konfliktami narodowymi, politycznymi, społecznymi - w całej złożoności, pokazany nieraz drastycznie, ostro, szokująco. Krew leje się strumieniami, a bohaterowie bez najmniejszych skrupułów mordują się na potęgę, rzadko pozostając trzeźwi i nie stroniąc od różnego rodzaju narkotyków. Przez długi czas akcja toczy się w barze luksusowego hotelu. Autor po mistrzowsku wykorzystuje cały ten egzystencjalny brud, by stworzyć niezwykle intrygującą fabułę. Zwroty akcji, romanse, gwałty, ćwiartowanie ciał, szantaże, przewroty polityczne - tu zaciera się granica między życiem codziennym, polityką, a gangsterką.
Rekomendacje:
Twardoch jest profesjonalistą. To nie jest utalentowany amator, któremu udało się wymyślić wciągającą historyjkę, ale któremu nie starczyło cierpliwości, by tę historyjkę osadzić w realnym i wiarygodnym świecie. Autor dba o to, by przedwojenną Warszawę przedstawić jak najdokładniej wraz ze skomplikowanymi zależnościami politycznymi, ekonomicznymi, a także ideologicznymi. - Autorski przewodnik kulturalny
Wbrew moim obawom, Szczepan Twardoch stworzył inną powieść niż poprzednie. Lżejszy w stylu Król będzie moim zdaniem świetną pozycją dla osób, które zastanawiają się, od czego zacząć przygodę z twórczością śląskiego autora. Król to nie arcydzieło, lecz bardzo dobra powieść. - Karolina Sosnowska - tanayah czyta
Ale zacznijmy od początku, raz jeszcze: Warszawa, lata trzydzieste XX wieku. Mojżesz Bernsztajn, siedemnastoletni polski Żyd, traci ojca. Naum Bernsztajn ginie tragicznie z rąk bandy Kuma Kaplicy, któremu nie miał z czego opłacić haraczu. Gdy młody Mojżesz patrzy, jak zabierają jego ojca, postanawia nigdy nie być taki jak on i nie dać sobą pomiatać tak jak on. Chłopak chce być jak pracujący dla Kuma Jakub Szapiro, bokser i gangster, piękny, młody i silny. Kobiety go pożądają, mężczyźni go szanują, całą Warszawę ma u stóp. To on jest tytułowym królem.
Choć cała historia przedstawiana jest przez Mojżesza, Mosze, jego w tej opowieści jest najmniej, rzeczywiście jest jak nikt, jak cień towarzyszący Kaplicy i jego ludziom, podziwiający Szapirę i dobrze wiedzący, że nigdy nie będzie taki jak on; widzący wszystko i sam nie będący widzianym. Po tragicznej śmierci ojca Mosze zamieszkuje z rodziną Szapiry, jego żoną i synami, i staje się pomocnikiem warszawskiego gangstera, wstępując w szeregi Kaplicy. Szantaże, pobicia, polityczne przewroty, ale także romanse, miłostki, seks z prostytutkami – to rzeczywistość, jaka go teraz otacza.
Król to najlżejsza, stawiająca najmniejszy opór książka Szczepana Twardocha, a równocześnie, paradoksalnie jest to powieść, która w przeciwieństwie do innych nie zostawia w czytelniku nadziei. Zło jest tu bardzo konkretne, brudne, oblepiające, sięgające po każdą z postaci: nie tylko Kuma Kaplicę i Jakuba Szapirę, lecz także Mosze Bernsztajna czy najbardziej paskudne typy jak Pantaleon czy Doktor Radziwiłek. Czytelnik czuje się bezsilny, śledząc losy każdej z postaci, szczególnie, że znając rok, w którym toczy się akcja (1937) i fakt, że większość osób występujących na kartach powieści jest pochodzenia żydowskiego, nie możemy spodziewać się happy endu. Pisarz świetnie odmalował klimat beznadziei, strachu i nadchodzącego Zła, tym razem przez duże Z – wydarzeń, których my, czytający Króla jesteśmy już świadomi, a które są ledwie wyczuwalne przez bohaterów książki. A wszystko obserwuje obojętnie unoszący się nad Warszawą Litani:
Wbrew moim obawom, Szczepan Twardoch stworzył inną powieść niż poprzednie. Lżejszy w stylu Król będzie moim zdaniem świetną pozycją dla osób, które zastanawiają się, od czego zacząć przygodę z twórczością śląskiego autora. Przy prostszym w odbiorze języku są tu bowiem widoczne wszelkie leitmotivy jego twórczości, takie jak nieuchronność losu, na który człowiek nie ma wpływu, rozważania o tożsamości, wyraziste, uwikłane w to wszystko, zagubione postaci i ogromne, obojętne bóstwo, któremu jednak tym razem (w przeciwieństwie do Morfiny, a podobnie jak w Drachu) autor nie oddał głosu. Nie arcydzieło, lecz bardzo dobra powieść.
Ocena: 5/6
czytaj więcej
Wszystko zaczyna się w zatłoczonej sali Kina Miejskiego, gdzie rozentuzjazmowana publiczność przygląda się walce bokserskiej. Trwa ostatnie starcie w meczu o drużynowe mistrzostwo stolicy. Polscy kibice dopingują reprezentanta Legii — znanego falangistę Andrzeja Ziembińskiego. Z żydowskich trybun dobiegają okrzyki na cześć zawodnika klubu Makabi Warszawa, Jakuba Szapiry. Ten wieczór należy do niego. Wśród wiwatów jednych i gwizdów drugich, triumfowi Szapiry przyglądają się siedemnastoletni Mojżesz Bernsztajn oraz Kum Kaplica - stary bojownik PPS, socjalista i król warszawskiego półświatka.
Czterdzieści lat później, w Tel Awiwie, emerytowany żołnierz Mosze Inbar pochyla się nad maszyną do pisania, by powrócić do wieczoru, w którym po raz pierwszy ujrzał na ringu pięknego, zuchwałego i niezmiernie pewnego siebie boksera. Wówczas nie wiedział jeszcze, że w 1937 roku to właśnie Szapiro, prawa ręka Kaplicy, zabił jego ojca z powodu niespłaconego długu. Nie przypuszczał też, jak wiele w jego życiu zmieni jeden wieczór i spotkanie z Kumem Kaplicą…
(źródło opisu: Wydawnictwo Literackie)
Styl wspaniały, styl drażniący
Dobra, to nie miała być kolejna anegdotka z gatunku "jak dałam się naciągnąć na popularną powieść". Chciałam płynnie przejść do opisu stylu autora. Po laureacie licznych nagród... spodziewałam się chyba czegoś więcej. Nic mnie w tym jego pisaniu nie urzekło. Opisując konkretne wydarzenia i dialogi, może pochwalić się wielką sprawnością i wyczuciem. Wszelkie "nawalanki", stanowiące jedne z mniej lubianych przeze mnie elementów, przedstawia niezwykle dynamicznie i, bądź co bądź, artystycznie. To nie jest zwykłe rzemieślnictwo, jak w większości literatury akcji. Gorzej, gdy przechodzi on do fragmentów (pseudo)poetyckich. Jego zabawa słowem, a przede wszystkim powtórzeniami, drażniła mnie. Generalnie ją uwielbiam, ale tu wybitnie mnie drażniła. Chyba chodzi o wspomniane wyżej wyczucie, którego w tym aspekcie zabrakło. Podobnie, jak w wątku Litaniego, śpiewającego wieloryba unoszącego się nad Warszawą. Odebrałam go jako symbol pamięci, ale również wskaźnik, aby nie odbierać powieści wyłącznie w wymiarze dosłownym, skupić się na detalach. Lecz z drugiej strony: tak bardzo raził swoją pretensjonalnością i nachalnym symbolizmem...
Inną rzeczą charakterystyczną dla stylu autora jest sposób poruszania się między różnymi planami czasowymi. Twardoch nie używa typowych podwójnych enterów, gwiazdek itp. (znaczy używa, ale w nieco innych sytuacjach). Nie prezentuje toku przebiegu akcji, a tok myślenia narratora. Gdy więc jedno wydarzenia wywołuje w jego umyśle natychmiastowe skojarzenie z innym - ma to swoje odzwierciedlenie w zapisie. Pozwala to głębiej wejść w jego psychikę i, podobnie jak Litani, każe zastanowić się nad opowiadaną historią i rolą narratora.
Ach, ta mafia
Ale na nim skupię się dopiero w końcówce. Przejdźmy teraz do czegoś innego. Wspomniałam o autorze głównonurtowym zabierającym się do prozy gatunkowej. Ów gatunek to dla mnie historyczna powieść gangsterska. I teraz też nie będzie słodko. Ponieważ sama fabuła jest przeciętna. No dobrze: niezła. I problem nie tkwi chyba nawet w dość nietypowej dla mnie tematyce, gdyż wątki gangsterskie w Ojcu chrzestnym (w przeciwieństwie do tych obyczajowych) mnie oczarowały. Król, pomimo wyraźnego osadzenia w ówczesnej polityce i głośnych wydarzeniach, nie wciąga. Momentami akcja stawała się dla mnie tak obojętna, że zmuszałam się do czytania.
Jak wspomniałam, autor stara się szokować brutalnymi, naturalistycznymi opisami, brudem moralnym, zepsuciem, wyuzdaniem seksualnym i całą resztą tego tałatajstwa. Czysty literacki turpizm. Ale wobec mało interesującej fabuły na wiele się to nie zdaje. Co więcej, zaczyna drażnić, podobnie jak wspomniana pseudopoetyckość. Właściwie mam wrażenie, że coraz częściej połączenie tych dwóch ostatnich elementów staje się przepisem na stworzenie "ambitnej", nagradzanej książki. A mnie to męczy, brzydzi i nudzi. Bohaterowie, choć wielowymiarowi oraz ciekawie nakreśleni, również wpisują się w tę tendencję. (Chciałabym napisać o nich więcej, podobnie jak o narratorze, ale trudno było by to uczynić bez spoilerów. Możecie to uznać za czynnik intrygujący).
Ale.
Oto mój zasadniczy zarzut: to średnia powieść gatunkowa jest. Jednakże. Pozostaje wątek narratora, który od samego początku intryguje. Wątek szaleństwa. Wątek? No właśnie czego? Narrator opisuje nam pewną subiektywną prawdę, która w trakcie dość mocno ewoluuje. W świetle ostatnich wydarzeń wydźwięk całej powieści zupełnie się zmienia. To już nie jest książka o niczym. To opowieść o poczuciu winy, ale i egoizmie. I piętnie przeszłości, które nigdy nas nie opuszcza. Z jednej strony narrator jest złym człowiekiem. Z drugiej - budzi jakąś sympatię. Z trzeciej - czymś gorszym niż potwór. A z czwartej - wrakiem człowieka, któremu nie można nie współczuć.
I pod tym względem mogłabym się w Królu zakochać. Poza tym oczywiście wedle oczekiwań otrzymujemy pasjonujący obraz społeczeństwa żydowskiego w międzywojennej Warszawie oraz różnorodnych stosunków między jego przedstawicielami a Polakami. Jednak wyznaję zasadę, że ambitna powieść gatunkowa powinna być też dobrą powieścią gatunkową. A ona całkowicie mnie zawiodła. W moim sercu pozostanie więc smutek. Nie potrafię Wam jednoznacznie tej książki polecić lub odradzić. Przeczytajcie recenzję i sami zadecydujcie.
Ocena: 3/6 czytaj więcej
O tym, że Szczepan Twardoch próbował kiedyś zostać poetą wiedziało niewielu – że pisał wiersze, oddawał na papier swoją duszę już w licealnych latach, a nawet był na zebraniu klubu poetyckiego, gdzie te swoje wersy czytał. Ten fenomenalny tekst, popełniony oczywiście przez samego pisarza, znajdziecie na Nowych Peryferiach. Ale przecież nie o Twardochu - poecie dzisiaj. Dlaczego więc o tym wszystkim wspominam? Odpowiedź jest bardzo prosta: bez tego bagażu doświadczeń nie byłoby przecież pierwszej poważnej jego książki, czyli „Morfiny”, po której poczuł się debiutantem, bo książka osiągnęła w Polsce sukces. Nie byłoby tak istotnego dla niego „Dracha” i „Wiecznego Grunwaldu”. Kontrowersyjnych „Wielorybów i ciem”, do których musiał dojrzeć zarówno jako mężczyzna, jak i pisarz. Nie byłoby, w końcu, jego najnowszej powieści, czyli Króla - najbrutalniejszej, najbardziej zróżnicowanej i chyba najgłośniejszej – chociaż to przecież dopiero pierwsze dni jej istnienia, na rynku wydawniczym.
Zacznę od tego, że zanim zagłębiłam się w lekturze Króla, z różnymi opiniami się spotkałam. Z jednej strony zachwyceni znajomi, którzy nie tylko namawiali mnie, abym jak najszybciej po książkę sięgnęła, ale niecierpliwili się bardziej niż ja i chyba też bardziej niż ja ciekawi byli moich wrażeń, z drugiej zaś obszerny facebookowy post Jacka Dehnela, który „tu i ówdzie” wytknął Twardochowi błędy w konstrukcji powieści. Swoje trzy grosze dorzucił Nowacki, który stwierdził, że redaktory z WL-u się nie postarały. Obaj przekazali nam garść cennych i spostrzegawczych informacji o fabule, o języku, historii i kontekście, ale czy oby na pewno mających znaczenie dla tej napisanej z ogromnym rozmachem powieści?
Zaczyna się tak: Mojego ojca zabił wysoki, przystojny Żyd o szerokich ramionach i potężnych plecach machabejskiego boksera. W następnych wersjach pojawia się coś, co z prozy Twardocha doskonale znamy: Nazywam się Mojżesz Bernsztajn, mam siedemnaście lat i nie istnieję. / Nazywam się Mojżesz Bernsztajn, mam siedemnaście lat i nie jestem człowiekiem, jestem nikim, nie ma mnie, nie istnieję (…). Bardzo podobna narracja przypisana była Konstantemu z „Morfiny” (ja, nie ja, nikt ja), o ile tylko Willeman cały czas wypowiadał się podobnym językiem, tak w Królu Twardocha takie momenty pojawiają się sporadycznie, bo całość to powieść z bardzo szybką akcją, z burzliwymi wydarzeniami, z targanym konfliktami, podzielonym krajem w tle, gangsterskimi porachunkami i gwałtowną miłością w zanadrzu.
Twardoch stworzył powieść zupełnie inną niż poprzednie, przez to jeszcze bardziej ciekawą i chyba najłatwiejszą w odbiorze.
Rzecz dzieje się w Warszawie, w latach trzydziestych XX wieku. W Warszawie o której się nie mówi, której tematu się unika. To stolica wcale nie tak barwna, jak mogłoby się wydawać – bardzo podzielona, niebezpieczna i nieprzewidywalna. Warszawa Polaków i Warszawa Żydów. Warszawa zazwyczaj obojętna, ale też walcząca tak samo zawzięcie, jak na ringu: jak bokser Legii z pięściarzem Makabi. Warszawa lewych sierpowych, prawych prostych, rozbitych nosów i poćwiartowanych ciał. Warszawa pod panowaniem Kuma Kaplicy i jego świty. Warszawa mężczyzn. A szczególnie tego jednego…
- Chcę być królem tego miasta – odpowiedział wolno, po namyśle, oddzielając starannie każde słowo. - I będę królem tego miasta.
- Wiem, Jankiew. Wiem. I będziesz, albo cię wcześniej zabiją. Ale jak cię znam, a znam cię najlepiej na całym świecie, to będziesz Jankiew. Będziesz Królem. I wtedy co z tym zrobisz? Z tym swoim królowaniem? Będziesz go strzegł przed następnym młodym Jakubem Szapirą?
Jakub Szapiro jest na ustach wszystkich – Żydzi się go obawiają, przez co też nienawidzą, kobiety zaś (zarówno Polki, jak i Żydówki) mimo iż drżą ze strachu, pragną jego atencji. Szapiro to żydowski gangster, bokser, zawodnik Makabi Warszawa, zabójca, namiętny kochanek, prawdziwy mężczyzna, samiec alfa. I jak na samca alfa przystało, chce być królem Warszawy. I będzie królem, bo tak właśnie wygląda jego życie: jeżeli czegoś chce, to to dostaje. Albo sam sobie zabiera.
Jest ojcem, jest kochankiem, ale nie jest mężem, jest niespełnioną miłością, jest perfekcją, jest chodzącą przestrogą, a zarazem największym wrogiem polskich falangistów. Jest w końcu prawą ręką Kuma Kaplicy, będąc na każde jego zawołanie i rozkaz. Potrafi wystraszyć przelotnym spojrzeniem, zabić jednym ciosem, jest tym od tak zwanej „czarnej roboty”, czyli ściągania haraczy z dłużnych Kumowi Żydów. Ponad wszystko jedna chce być królem.
Ponad nim jest jednak jego królowa – piękna, smutna Warszawa. To tło historyczne jest esencją tej powieści. Bez Warszawy Szapiro byłby nikim, dlatego zresztą koleje jego losu układają się w powieści tak, a nie inaczej. Wydawać by się mogło, że podobna fabuła (gangsterskie porachunki, alkohol, narkotyki, kobiety) poruszone zostały już w wielu powieściach, jednak u Twardocha wątki te nabierają świeżości i o wiele większej rangi, bo ujmowane są w niezwykle ważnym historycznym tle. Autor doskonale posługuje się kontrastami, sprawnie ukazując różnice pomiędzy konkretnymi charakterami (np. Jakubem, sportowcem i gangsterem, a Morycem, jego młodszym bratem intelektualistą i idealistą, którego celem jest budowa państwa żydowskiego w Palestynie), najważniejszy jest jednak kontrast pomiędzy polską, a śmierdzącą, brudną i niemalże wyzutą z polskiego języka, będącą miejscem politycznych spisków żydowską częścią Warszawy.
Warszawa jest sceną do politycznych starć, a my razem z bohaterami wpadamy w ich wir, jesteśmy świadkami regulacji prawnych, jakim zaczynają podlegać Żydzi i ich desperackiej walki z antysemityzmem.
W tym kontekście najistotniejszą postacią wydaje się Kum Kaplica, Polak i chrześcijanin, stojący na czele żydowskiej szajki, walczący z polskimi narodowcami i antysemitami. W podobny sposób zachowuje się też Pantaleon Karpiński, jednak to postać zupełnie inna, tak ciekawa, że warto by jej poświęcić osobny wpis.
Twardoch napisał powieść absolutnie męską, bardzo brutalną i drastyczną, w której jednak doskonale odnajdą się kobiety. Postać głównego bohatera i zarówno narratora powieści – Jakuba Szapiry – jest stworzona w taki sposób, że na przemian zachwyca, odrzuca, dziwi, zaskakuje, ale niewątpliwie przyciąga jak magnes. Najważniejszą bohaterką jest jednak cicha Warszawa, nad którą unosi się Litani – bo nie mogło tutaj zabraknąć iście Twardochowego pierwiastka, to jest jakieś siły, która spoczywa nad człowiek, obserwuje go i opiekuje się nim, albo wręcz przeciwnie, połyka i wypluwa. Ten stwór, wieloryb unoszący się nad miastem, pływający wśród chmur i nurkujący w wiślanych wodach jest świadkiem wszystkich tych zdarzeń, cichym, ale nie niemym obserwatorem, swoistym wyrzutem sumienia, wszystkim i niczym – przypomnieniem początku i końca.
Wiadomo, że pisząc Króla Twardoch korzystał z historycznych źródeł, stąd tak świetnie odwzorowane postaci i wydarzenia, które im towarzysząc. Sporo jednak pozmieniał, coś tam przeinaczył, niektóre wątki też pominął. Temu właśnie dziwił się Dehnel, który poświęcił Królowi obszerny bardzo wpis. Przyznam szczerze, że wielu tych niesnasek nie wyłapałam (bo też nie pochodzę z Warszawy i nie znam topografii tego miasta), uwagi autora „Lali”, traktując jedynie jako dygresję, ciekawostkę. Części tej uwag też nie rozumiem – ot choćby tej dotyczącej wyglądu Pantaleona. Pisząc powieść Twardoch mógł sobie pozwolić na ponowną kreację swoich bohaterów (nawet jeżeli znamy dokładnie ich wygląd), uwydatniając tym samym pewne ich cechy, tworząc ich bardziej wyrazistymi.
Król to świetna powieść, bardzo wciągająca, niejednoznaczna, pobudzająca do przemyśleń, zaskakująca, mądra, ale nad to wszystko – przyjemna.
Ocena: 6/6 czytaj więcej
Rewelacyjna, emocjonująca historia z Warszawy 1937 roku z nadchodzącą apokalipsą w tle. Mięsista proza, którą zbyt wielu internautów-czytelników deprecjonuje „ponieważ brak tej metafizyki co w "Morfinie" i "Drachu" była” a Twardoch „się stępił bo wszedł na salony”. No tak, tym razem Twardoch jest trochę mniej metafizyczny, co nie znaczy, że można Króla potraktować tylko jako zwykłą powieść o warszawskiej żydowskiej gangsterce. Jest to powieść nie tylko o żydowskim społeczeństwie w okresie swego przedwojennego warszawskiego dekadentyzmu, kiedy to Żydzi łudzili się jeszcze nadzieją że może wszystko będzie dobrze, czując jednocześnie już mocno na plecach mroźny powiew swastyki, której forpocztę stanowiła polska antysemicka organizacja RN-R Falanga. Bo czyta się to oczywiście świetnie, jako wspomnienia pewnego człowieka, który pod koniec lat osiemdziesiątych próbuje za pomocą swej zawodnej pamięci zrekonstruować wydarzenia, które były dla niego życiowym punktem zwrotnym i swoje decyzje, które podjęte wtedy, w 1937 roku, uczyniły go dokładnie kim jest teraz. Takie dosłowne spojrzenie na Króla nie powinno jednak zasłonić pewnej drugiej warstwy, której ciężko nie zauważyć.
Można w sumie stwierdzić, że jak to tradycyjnie u Twardocha, powieść ta traktuje o poszukiwaniu tożsamości. Nie tylko w ujęciu narodowościowym lecz też ludzkim. Te wszystkie etykiety narodowościowe, etniczne przypinane wszystkim dookoła i będące trampoliną do wszelkich uprzedzeń, szykan i krzywdzących stereotypów są jednym z najgorszych ludzkich wynalazków. Jakie znaczenie może mieć to, że ktoś urodził się Żydem, Polakiem lub Niemcem? Dla bohaterów prozy Twardocha to znaczenie jest nie do pominięcia, kreuje zbyt wiele czynników kształtujących ich życia, za mocno wpływa na ich decyzje. A przecież tak naprawdę to wszystko jest warte funta kłaków, bo narrator w wieku sześćdziesięciu ośmiu lat nie jest tym samym człowiekiem, którym był pięćdziesiąt lat wcześniej, w czasach który próbuje uporczywie sobie przypomnieć. Tamten człowiek istnieje tylko w jego własnych wspomnieniach, jako wypadkowa emanacji niezawodnie zawodnej ludzkiej pamięci. A współczesny narrator bezskutecznie goni za definicją samego siebie, uświadamiając sobie prawdę i kłamstwo o sobie samym w bardzo emocjonującym zakończeniu.
U Twardocha bóg nie istnieje, bo nie istnieje człowiek. To karkołomne na pozór stwierdzenie, odczytywane jako pewna metafora, doskonale ilustruje to co według mnie jest sednem książki. Bóg jest tylko sztuczną kreacją, a tak naprawdę to w sumie nie wiadomo kto go kreuje. Gdzie się człowiek zaczyna a gdzie kończy? Nie ma człowieka, bo nie ma jednoznacznej jego definicji, a to co nosi jego miano to maska nałożona na myślące mięso. Są za to myśli, wyobrażenia, etykietki, zawodna pamięć, zamarzanie przeszłości w postaci zniekształconych wspomnień teraźniejszej myśli i Jonaszowe zagubienie we wnętrzu Lewiatana.
No właśnie - kaszalot nie daje mi spokoju. Znaczy coś więcej niż artystyczny chwyt, czy nie?
Ocena: 5/6 czytaj więcej
-
Krzysiek • 17/12/2016
Jakub Szapiro to z jednej strony wcielenie Martina Edena szukającego swego miejsca w świecie, który jednak nie trafia na Ruth, która go wciągnie do innego świata. Z drugiej strony jest to również wcielenie kapitana Larsena z innej powieści Londona. Jakkolwiek byśmy się nie wymądrzali, to jest to postać wielowymiarowa, fascynująca, ale również odrażająca. Wraz z postępem fabuły narrator zrywa kolejne zasłony kłamstwa, pozorów, aby na koniec pozostawić tylko prawdę. Ale czy na pewno?
Wiele ostatnio narzekałem na pisarzy, którzy lekce sobie ważą realia światów, które odkrywają przed czytelnikiem. Twardoch jest profesjonalistą. To nie jest utalentowany amator, któremu udało się wymyślić wciągającą historyjkę, ale któremu nie starczyło cierpliwości, by tę historyjkę osadzić w realnym i wiarygodnym świecie. Autor dba o to, by przedwojenną Warszawę przedstawić jak najdokładniej wraz ze skomplikowanymi zależnościami politycznymi, ekonomicznymi, a także ideologicznymi, które ścierały się ze sobą w warszawskim półświatku, o którym niektórzy woleli nie wiedzieć.
Spektrum powieści jest niezwykle szerokie. Powieść opowiada o politycznych i ideologicznych rozłamach wśród ludności żydowskiej. Pojawiają się sceny dotyczące sanacyjnej władzy. Są walki socjalistów z narodowcami. A wszystko to w obliczu nieuchronnie nadchodzącej wojny. To nie jest powieść optymistyczna. Świat jest taki, jaki jest. A ból jest prawdziwy.
Ocena: 6/6 czytaj więcej